Читать книгу Brud онлайн
18 страница из 103
„Jeszcze pięć razy” – popatrzył na kończący się czas odpoczynku. Po chwili znów przyspieszył. Do końca trasy zostały trzy kilometry, stopniowo zwalniał. Gdy dobiegł do rampy przy śluzie, zatrzymał się i zaczął rozciągać. Potem zrobił jeszcze trzy serie po dwadzieścia pompek i uznał, że wystarczy. W tym samym momencie poczuł wibrowanie telefonu w kieszeni. Jego iPhone odbierał kolejne powiadomienia z serwisów prasowych. „Waldemar Skoneczny na pierwszym miejscu listy najbogatszych Polaków” w najnowszym zestawieniu miesięcznika „Forbes”.
Dochodziła siódma rano, Wiktor wyłączył telefon i schował go do kieszeni. Niespiesznym krokiem doszedł do mostku na śluzie portu Czerniakowskiego. Na wodzie lekko kołysały się barki koszarki. Wyprodukowane w połowie ubiegłego wieku – teraz dogorywały przycumowane do drzew rosnących na skarpie okalającej port. Mieszkali w nich marzyciele, którzy ciągle liczyli na to, że w końcu powstanie tu mały warszawski Amsterdam. Gęste zarośla skutecznie zasłaniały już pierwsze stopnie wąskich schodów nielegalnie wylanych przez barkowiczów. Wejście na barki znali jedynie mieszkańcy i wędkarze. W porcie panował spokój i bezruch, jeśli nie liczyć kilkunastu kaczek i starszego pana, który – jak co rano – kajakiem kilkukrotnie przemierzał długość portu. Teraz pokonywał ten sam dystans już po raz piąty. Wiktor przyglądał mu się przez chwilę, po czym minął krzaki i zszedł w stronę trapu prowadzącego do brązowej koszarki z tarasem na dachu. Na prowizorycznym ogrodzeniu wisiała tabliczka z napisem: „Wiktor Zybert, wystarczy zawołać”.