Читать книгу Chodząc w Tatry онлайн
28 страница из 40
ssss1
Tak się zdarzyło, że przez kilkanaście dni pracowałem przy naprawie szlaków w Tatrach. Z łopatą, kilofem i miotłą odwiedzałem miejsca, w których od lat już nie byłem. W szczycie letniego sezonu kopałem na Kondratowej, Nosalu, w Olczyskiej, na drogach wiodących ku Hali Gąsienicowej. Nigdy tam o tej porze nie zaglądam, bo tłum, bo nic ekscytującego – osobliwie latem – tam nie znajdowałem. W tym przypadku ktoś inny ustalił trasę i cel. Szedłem, gdzie mnie skierowano. Znad kilofa, który tutaj krompacem jest zwany, góry jawią się jednak w nowej perspektywie. To już nie jest wakacyjne miejsce wypoczynku i zabawy, wytężającej i trudnej niekiedy, ale zawsze dobrowolnej. Praca to konieczność, podporządkowanie, zobowiązanie. Nie tylko to, ale to również.
Podczas kopania bywałem równie utrudzony i dyszący jak ci, co zdobywali Giewont, Czerwone Wierchy, Kopieniec. Ale jasne dla mnie i dla nich było, że jesteśmy z innych światów. Nieprzeliczoną ilość razy usłyszałem „dzień dobry” i „szczęść Boże”. Pytano, czy moja praca znaczy nadejście deszczu, jesieni, zimy, żartowano, pocieszano i dodawano otuchy. Często z uśmiechem, zawsze życzliwie. Ta pozytywna aura, którą wokół siebie czułem, nie brała się z tego, że przenosiłem kamienie czy grzebałem łopatą. Nie moje własne przymioty – osoby przebranej w roboczy, bury strój – stanowiły o przyczynie życzliwości. Byłem fragmentem miejsca, żywym stopniem, częścią szlaku i splendor tatrzański udzielał mi swego blasku. W nim się grzałem.