Читать книгу Bez winy онлайн
127 страница из 132
– Jak te dzieci tu żyją… – Alice powiodła wzrokiem po niskim suficie, w jego narożach pleniła się pleśń. – On jest zwyczajnie roztrzęsiony. Poza tym jesteśmy dla niego zupełnie obcy.
Później wyznaliśmy sobie, że oboje mieliśmy bardzo złe przeczucia, ale byliśmy zdeterminowani, by pięknymi słówkami zdusić je w zarodku.
– Mały Sasza jest po prostu uroczy – powiedziała Tatiana, tłumaczka. – Nad wyraz ładne dziecko.
Był śliczny. Ciemne włosy, ciemne oczy, cera lekko oliwkowa. Gdyby nie skośne oczy, mógłby uchodzić za chłopca z południowej Europy, z Włoch lub Hiszpanii. Prawdopodobnie miał wśród przodków Mongołów. Znajdowaliśmy się w mieście Słobodskoj, prawie tysiąc trzysta kilometrów na północny wschód od Moskwy, niedaleko Uralu. Kontynent europejski łączył się tam z Azją. Przez ostatnie dni często widywaliśmy na ulicy ludzi o takich samych skośnych oczach, jakie miał nasz przyszły syn.
Zostanie nim, jeśli tylko się zgodzimy.
Przez ostatnie pięć lat próbowaliśmy wszystkiego. Próbowaliśmy począć dziecko w sposób naturalny. Próbowaliśmy in vitro. Próbowaliśmy ze spermą dawcy. Z jajeczkami. Z embrionami. Mieszkaliśmy wówczas w wiosce niedaleko Nottingham, w starym wiejskim domu, który Alice odziedziczyła po rodzicach, a stamtąd całkiem blisko do Cambridge i do Bourn Hall, kliniki leczenia niepłodności, będącej częścią szpitala uniwersyteckiego. Stała się dla nas niemal drugim domem. Znaliśmy większość tamtejszych pielęgniarek i lekarzy. Byliśmy lubiani. Wszyscy nam współczuli, gdy kolejna próba zawiodła.