Читать книгу Chodząc w Tatry онлайн
11 страница из 40
ssss1
Tatry to małe góry. Fakt, że można je w jeden dzień objechać wokół na rowerze, ujawnia ich ludzki wymiar. Wędrowanie po nich nie wymaga rozbudowanej logistyki i znacznego cywilizacyjnego oprzyrządowania. Góry ziarno, góry orzech, skondensowane, zwarte, pełne potencji, żądają tylko uważnego spojrzenia, czułej obecności, cierpliwego namysłu. A może nade wszystko naszej gotowości na otwierające spotkanie.
Późna jesień, ciepły, słoneczny październikowy dzień, idziemy Jaworową. To wspaniała dolina. Inaczej niż w Białej Wodzie od razu z rozległą perspektywą, ale podobnie jak tam z granicznymi miejscami, w których radykalnie odmienia się obraz. Nieciekawie się zaczyna. Szeroka, asfaltowa droga przez las. Tam jednak, gdzie odchodzi szlak do Doliny Zadnich Koperszadów, odsłaniają się Tatry Bielskie, osobne Tatry. Las nabiera dostojeństwa, gęstnieje, ciemnieje. Ścieżka pośród drzew i stopnie wśród wielkich kosówek. Nagle – zawsze dla mnie niespodziewanie – wyłania się wąska dolina zamknięta wielkim murem Jaworowej Grani. Kilka kroków dzieli dwa światy. Każdorazowo czekam na to miejsce, na to intensywne zdarzenie. W to późne babie lato zwykle surowe i groźne górne piętra Jaworowej przypominają krainę łagodności. Padające gdzieś z boku miękkie światło gubi wszelkie krawędzie i sprawia, że jesteśmy w przedziwnej krągłej sferze wypełnionej złocistym pyłem wznoszącym się ku górze. Siedzimy przy strumieniu na rozgrzanych głazach, niespiesznie wymieniając słowa. Mamy czas, praktykujemy właśnie wycieczkę bez programu i nic nie musimy. Spokój, cisza, harmonia.