Читать книгу Chodząc w Tatry онлайн
35 страница из 40
ssss1
W jeden z lipcowych, zapłakanych deszczem wieczorów szedłem polanami Palenicy Kościeliskiej. Ustała mżawka, podniosły się chmury i zobaczyłem zachwycający obraz. Panoramę Tatr z tego miejsca widziałem nieprzeliczoną ilość razy, ale ta lśniła nową jakością. Ostrość rysunku wydobywająca wielość planów, kolor – od szarości przez zieleń do błękitu – podeszczowa, drżąca świetlistość, spokój absolutnej harmonii.
I wówczas wrócił do mnie inny obraz, od lutego tkwiący w pamięci. Bezksiężycową, gwiaździstą nocą schodzimy Skupniowym Upłazem. Idziemy bez świateł w zupełnej ciszy. Co i raz odsłania się widok na grań Giewontu i Kopy Kondrackiej połączonych cieniuteńką czarną kreską. W ciemnościach zdają się niebotycznie wzniesione, odległe, niedosiężne. Gwiazdy nad nimi – jedyny zdecydowany kontrapunkt mroku. Romantyczny malunek jak Caspara Davida Friedricha.
To samo, lecz nie takie samo. Nie takie jak uprzednio – znaczy raz jeszcze wzbogacające i uruchamiające wyobraźnię, myślenie. Energetyczny, życiowy zastrzyk, po którym chce się iść dalej. Przez miesiące próbowałem pokonać jedną z dróg na Jarońcu. Jaroniec, moja miłość, niewielka skałka skryta w reglowym lesie nieopodal wylotu Doliny Lejowej. Kilkanaście sportowych skalnych dróg, kilkaset pięknych wspinaczkowych przechwytów. Dla skałołazów prawdziwe MIEJSCE. Pracowałem tam nieraz nad drogą. Poznałem na niej każdy stopień, chwyt, ruch, zadomowiłem się na owych kilkunastu metrach skały. Ale kiedy stało się niemożliwe i wpiąłem się do stanowiskowego łańcucha, przeżyłem tę do bólu znaną sekwencję inaczej. Radośniej przede wszystkim. Skała przyniosła mi spokój i rozluźnienie, ważyłem te same kilogramy, ale byłem lżejszy. Dobrze pomyśleć o Tatrach jak o wielkim zbiorniku możliwości, gotującym się i iskrzącym kotle energii. Iskry, ziarna zapadają w nas i pobudzają nasz dobrostan do wzrostu.