Читать книгу Chodząc w Tatry онлайн
34 страница из 40
Z zewnątrz może to wyglądać śmiesznie albo i żałośnie. Sztuka przeżycia rzadko bywa estetycznie powabna, kunsztowna. Ale ci, którzy mimo oporów doczołgali się, dowlekli, dokuśtykali do zbawczego schroniska, doliny, głęboko w sobie i tylko dla siebie otworzyli te same furtki, co Orłowski na Galerii czy Kurtyka na Małym Młynarzu. Pokazali, że można, że potrafią, dają radę.
Co jest źródłem tych przemagających potencji? Przecież nie kunszt, umiejętność. Raczej podstawowe, pierwsze pragnienie, by żyć – jeszcze, dalej, więcej. Bez nadziei, że warto, że trzeba, że to konieczność, nie byłoby małego tatrzańskiego ekstremalizmu. Biednego, a pięknego, śmiesznego, a jakże krzepiącego zarazem. Nie byłoby ludu, dla którego to ważne, serdeczne, budujące miejsce. Byłaby tylko zajęta sobą, pretensjonalna grupka celebrytów.
Czy jednak ten wielki ekstremalizm nie poczyna się w takich obiektywnie błahych zdarzeniach? Czy nie tam tkwią korzenie wszelkich mocy? Barack Obama wygrał wybory w pogrążonej w kryzysie Ameryce. Został czarnoskórym prezydentem państwa, gdzie rasizm jest wciąż żywy i mocny. Wołał: „We can”, a to znaczy, że musiał być w Tatrach, choć przecież nie był. Co tam być. Jest w nich i z nich jest duchem, bo ziścił niemożliwe, przekroczył granice. We can z tatrzańskiej jest duchowości. Trochę szkoda, że Obama trzyma to w tajemnicy.