Читать книгу Czerwony jeździec онлайн
109 страница из 123
Zajcew wszedł w bramę. W łuku przejścia błysnął bagnet. Wartownik był nie po miejsku rumiany. „Napływ nowych kadr ze wsi” – pomyślał Zajcew, podczas gdy tamten sprawdzał jego legitymację. Wartownik okazał się dziarski, ale już nie bystry. W zagmatwany sposób wyjaśnił mu, jak dojść do „komendanta”. Zajcew mimo wszystko podziękował.
Wskazówki po chwili uleciały mu z pamięci.
Poszedł za węchem tam, gdzie czuł zapach koni. I wkrótce znalazł się pod wysokim dachem, w ogromnej pustej przestrzeni. Mnóstwo światła wpadało tu przez gęsty rząd okien. Postarano się tutaj, aby wziąć ze słabego północnego słońca tyle, ile się dało, a nawet troszkę więcej.
Zajcew zatrzymał się przy barierce. Trening trwał w najlepsze. Wokół niosło się dźwięczne echo krótkich komend, za to stuk kopyt, przeciwnie, był miękko stłumiony. Arena ujeżdżalni nie przypominała cyrkowej, była prostokątna. Krążący po niej koń wzbijał kopytami fontanny piasku. Spocona twarz jeźdźca była posępna, rzemień kawaleryjskiej czapki ciasno opasał mu szczękę, pracowały łokcie. W centrum tego zegarowego mechanizmu stał niemłody, szczupły wąsacz. Między nim a ujeżdżającym rozciągał się, niczym pępowina między matką a dzieckiem, długi sznur. Wąska talia i szerokie nogawki bryczesów sprawiały, że postać jeźdźca przypominała kieliszek.