Читать книгу Zagraj mi na drogę онлайн
47 страница из 114
Kapitan Šotolová wędrowała spojrzeniem po szeregach szpitalnych okien. Wreszcie energicznie potrząsnęła głową, dziarsko wstała z ławki i próbując oszukać zmęczenie, zaczęła maszerować tam i z powrotem po ścieżce na skwerku. Mówiła mniej więcej w tempie marszu:
– Początek sprawy wygląda na banalny. Brandejsová zeszła ze sceny, bo zrobiło jej się niedobrze. Nie chciała „puścić pawia na oczach całej sali”, jak ponoć wyjaśniła technicznym. Ci techniczni, czy tam woźni orkiestry, to specyficzna robota, tacy trochę ludzie od wszystkiego, mają swoją dziuplę zaraz za sceną, jest tam też monitor, więc widzą, co się dzieje z przodu. Usiadła u nich i próbowała jakoś opanować mdłości. Bardzo szybko oddychała. Woźni się przestraszyli, ale zapewniała, że wszystko okej, że da sobie radę. Siedziała tam kilka minut, po czym wstała i poszła do „Podków”. Wypiła…
– Dokąd poszła?
– Do tego ich klubu, zaraz obok sal ćwiczeń. Takie trochę lepsze bistro. Mają siedziska w kształcie podków. Wypiła całą butelkę wody mineralnej na raz, drugą zabrała ze sobą, zawołała, że musi się przewietrzyć, i wybiegła wyjściem służbowym. Portierka obserwowała ją z recepcji. Podobno chwilę chodziła po nabrzeżu, a potem zniknęła. Szukali jej w przerwie i po koncercie, bez skutku. Wyparowała. Dopiero rano znalazł ją facet, który sprząta. Na schodach od strony sfinksów, czyli bocznego wejścia, które prowadzi z nabrzeża do kawiarni i sal wystawowych. Od razu zadzwonił na…