Читать книгу Balsamistka онлайн
44 страница из 73
*
Posterunek policji, w którym Wiktor pracował przed laty, znajdował się w tym samym miejscu – za budynkami Międzynarodowych Targów Poznańskich, w starej, przedwojennej willi. Wiktor Lorenc przyjechał tu pierwszy raz od dziesięciu lat. Po tamtej sprawie nie mógł nawet pojawić się w tej okolicy, nie potrafił, był wściekły i rozżalony. Teraz stał w bezpiecznej odległości, by nikt go nie zauważył.
Śledzą mnie, myślał, zawsze śledzą, stale ktoś siedzi na ogonie. Bał się, że wcześniej czy później dowiedzą się, że interesują go nowe morderstwa, zrobią nalot na ich dom, a Anna tego nie wytrzyma. Przypadkowy przechodzień, patrząc na niego, bez wątpienia mógłby pomyśleć, że zwariował. Rozglądał się na boki, odwracał, jakby chciał udowodnić samemu sobie, że ktoś za nim idzie. Ale nikogo nie było. Ani śladu szpicla. Gdzie się ukrywa? Jak wygląda? Kim jest? Zadawał sobie te pytania zawsze, gdy był poza domem, na spacerze z psem i w drodze do sklepu. Wiktor pomyślał, że tamten potrafi być niewidoczny, jak najlepszy z najlepszych. Potrafi wtapiać się w tłum, chować w bramach. Próbował też dostać się do domu. Pewnej nocy, kolejnej, kiedy Wiktor nie mógł spać i wciąż wstawał, by po chwili położyć do łóżka, usłyszał skrobanie przy drzwiach, po ich zewnętrznej stronie. Usłyszał je też Wilk. Psie uszy, jak radary, zwróciły się w stronę drzwi. Dźwięk był taki, jakby ktoś próbował przekręcić klucz w zamku, lecz ten nie pasował. Wiktor wstrzymał oddech. Podszedł do drzwi na palcach. Spojrzał na ekran wideodomofonu. Za drzwiami i na drodze nikogo nie było. Latarnia rzucała zimny, upiorny snop światła. Nie lubił go.