Читать книгу Sąd Ostateczny онлайн
33 страница из 55
Lilian Adams, z którą przyszło mu poszukiwać owej prawdy, mimo młodego wieku – niedawno przekroczyła trzydziestkę – nie była debiutantką. Miała w dorobku kilka nagrodzonych na międzynarodowych festiwalach produkcji dokumentalnych, a krytycy wróżyli jej świetlaną przyszłość w fabule. Także w tej chwili, gdy dreptała po kamiennej posadzce hali w stronę Iana, emanowała pewnością siebie i sukcesu. Wyciągnęła do niego dłoń, a gdy podał jej swoją, przyciągnęła go i cmoknęła w policzek. Pachniała czymś, co przypominało olejek paczuli z domieszką ziela zwanego bagnem. Intrygujący, niepokojący aromat.
– Ruszaj, gwiazdorze – powiedziała. – Wiesz, co masz robić. Ksiądz Michał dziś specjalnie nie włożył koloratki. Będzie cię flankował i wszystko ci tłumaczył.
MacEwan zdążył już polubić księdza Michała Malaka, konsultanta projektu, na prośbę realizatorów delegowanego przez wydział konserwatorsko-budowlany gdańskiej kurii. Byli rówieśnikami. Ksiądz doktor wyglądał tak jak jego archanielski imiennik – jakby zszedł z jednego ze średniowiecznych konterfektów. Był tego świadom i zwykł żartować w zaufanym gronie, że najbardziej przypomina archanioła, który wyszedł spod pędzla Memlinga. W londyńskiej Wallace Collection obejrzał sobie z bliska ten niewielki panel z 1480 roku, domalowany jako prawe skrzydło do piety Rogiera van der Weydena. Odniósł wtedy wrażenie, że patrzy nie na pomalowaną deskę o wymiarach 41 na 16 centymetrów, ale w lusterko. Ta sama okrągła twarz dziecka z niewielkimi ustami, zabawnie złożonymi jak do pocałunku. Te same pucołowate policzki, okrągły podbródek, prosty kształtny nos, dobre, zadumane spojrzenie i złociste loczki. Tyle że archaniołowi z portretu włosy opadały aż na ramiona, a ksiądz Michał nosił je przycięte krótko à la Marek Antoniusz. Podobieństwa kończyły się jednak na głowie, twarzy i pięknych dłoniach, z których jedna na obrazku Memlinga mocno dzierżyła rękojeść znakomicie oddanego miecza. Ksiądz Michael, jak poufale nazywał go Ian, miał nadmiernie rozrosłe od ćwiczeń ciało gladiatora i metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Muskulatura godna greckiego hoplity dziwnie kontrastowała z anielską twarzą. Ksiądz był historykiem sztuki i pasjonatem malarstwa niderlandzkiego. W czasach akademickich pływał, uprawiał szermierkę i zapasy. Zostały mu po tym zdrowy tryb życia i dbałość o dietę. Był zagorzałym wegetarianinem, ale jednocześnie miłośnikiem białych i różowych win. Historia jego powołania i religijności wyglądała prozaicznie: pochodził z nieprawego łoża któregoś z archidiecezjalnych gdańskich dostojników, a jego matką – jak to się często przydarza – była pomoc domowa, eufemistycznie zwana w owym środowisku „gospodynią”. Hierarchowie, czemu trudno się dziwić, wybierali często owe gospodynie, kierując się nie referencjami i fachową wiedzą na temat prowadzenia gospodarstwa, ale własnymi preferencjami, by tak rzec: natury estetycznej.