Читать книгу Pogrzebani онлайн
35 страница из 92
Umył się w jeziorze, pół godziny drogi w głąb lasu, w pobliżu wypalonego, zardzewiałego samochodu.
Wytarł się ścierką, którą wyjął z torby przy brzęku metalowych rondli i kubków. Postanowił, że potem zrobi sobie kawę. Spojrzał w niebo, zastanawiając się, jaki dzisiaj dzień.
Ubrał się i wrócił do lasu. Musiał nazbierać czegoś na podpałkę. Przesuszonego mchu z pni drzew. Krótkich, lecz nie za krótkich gałązek i kawałków drewna. Zacznie od kilkucentymetrowych. Potem, kiedy ogień już się roznieci, dołoży dłuższych i grubszych. Drewno płonie dzięki wodzie, jej zanieczyszczeniom i niedoskonałościom. Nazbierał tego, czego potrzebował, i poszedł do siebie. Robiło się coraz ciemniej.
O zmroku rozpalił ognisko przed niedużą kamienną chatą, którą od kilku dni nazywał domem. Najpierw zgniótł w mały kłębek mech i gałązki – te krótkie, cienkie – i palcami zrobił w nim płytką dziurkę. Potem zapalił zapałkę, wetknął ją do dziurki i podmuchał, żeby pomóc ogniowi powietrzem z płuc, a gdy pojawiły się pierwsze płomyki, na krótkich gałązkach ułożył na krzyż dłuższe. Przy ognisku mógł się ogrzać i poczytać książkę. Mógł podgrzać fasolę w puszce. I kawę. Poprzedniego dnia zabił ptaka, którego odarł z piór. Ptak miał obrączkę na nodze.