Читать книгу Czerwony jeździec онлайн
103 страница из 123
Koptielcew nie był głupi, docenił tę niebezpieczną przemowę. Inny rozmówca mógłby docenić jej przenikliwość i logikę. Jakiś wysoko postawiony rozmówca. Koptielcew nie chciał, żeby ktoś taki ją doceniał. To byłoby dla niego niebezpieczne.
– Ciekawe rzeczy prawisz. Ale to nie zmienia faktu, że to dywersja.
– Ani tego, że to przestępstwo kryminalne.
Czarne świdrujące oczy wpiły się w Zajcewa. Wytrzymał to spojrzenie.
– Bzdura – nie ustępował Koptielcew. – Jeśli ktoś chciałby sprzątnąć dżokeja…
– Woźnicę – poprawił go Zajcew, już z drwiną. – Dżokeje to ci, którzy jeżdżą wierzchem. Kiedy kłusaki są zaprzężone do pojazdu, chodzi o powożących.
Nie dodał oczywiście, że tę subtelną różnicę wyjaśniono jemu samemu całkiem niedawno.
– Jeden pies – syknął Koptielcew. – Dżokej czy woźnica, jeśli chcieliby go sprzątnąć, walnęliby go w łeb. I zwalili na konia, mówiąc, że zwierzę, że kopnęło.
„A jednak – pomyślał Zajcew – szef ma bujną zbrodniczą wyobraźnię”.
– Albo dziabnęli nożem – rozwijał myśl Koptielcew. – Albo dosypali klonidyny do butelki. Nigdy nie uwierzę, żeby Perłowy nie dawał sobie w szyję. – Tutaj naczelnik wydziału uderzył w sedno. „Wątroba umiarkowanie zatruta alkoholem”, napisał biegły w raporcie z sekcji. – Ale żeby tak knuć, łamać sobie nad tym głowę, cudować z gazami bojowymi… Nie wierzę – zakończył sformułowaniem wybitnego reżysera teatralnego i laureata nagród państwowych towarzysza Stanisławskiego. – Bandyci to nie są obywatele specjalnie lotni. Tak samo jak cała hałastra, która się kręci wokół dżokejów.